Blog roku 2005

 

 

 

 

 

Choć tym razem nieco przedwcześnie chmury zakończyły wieczorny spektakl, to i tak było warto choćby dla porywajacego zjazdu.

 

 

 

 

 

 

 

Kolejny (który to już raz?) umyśliłeś sobie, że powitasz wschód słońca na Haliczu, więc wstajesz o drugiej i atakujesz ciemność. Najpierw samochodem, potem trochę z buta, by wrzeszczcie przypiąć narty. Nad głową roziskrzone niebo, pod fokami zmrożony na beton śnieg, który głośno skrzypi. Na tym śniegu świeże tropy niedźwiedzi – jedne większe, drugie mniejsze. Romek na wszelki wypadek wyciąga gwizdek i daje głos. Intrygujące światło pomiędzy drzewami okazuje się rogalem zachodzącego Księżyca. Pierwsze zorze na horyzoncie. Wyobraźnia maluje oświetlone na czerwono szczyty....
Ale nie na darmo mówi się: „Nic tak Pana Boga nie rozbawi jak nasze plany.”

 

Tuż przed wschodem słońca przychodzi zelga. Pochłania nas i wciąga do czarnej dziury. Omamia nas tak, że Halicz zdobywamy dwukrotnie, odwiedzając przy okazji Kijowiec (Wołowy Garb). Może byśmy nawet o tym nie wiedzieli, gdyby dziwny kształt szczytu i brak barierek nie zmusił nas do wyjęcia z kieszeni urządzeń nawigacyjnych. Trudno dyskutować z  zapisanym na mapie śladem GPS. Dałem ciała, bo to ja szedłem pierwszy, będąc pewnym, że skoro byłem tutaj kilkadziesiąt razy, to na pewno się nie zgubię. Więcej pokory!

 

Dalej już grzecznie, sprawdzając kurs co kilkadziesiąt metrów, podążamy pod Kopę Bukowską. Tu chmury rozsuwają się. Gdy po kilku godzinach ciemności i mgły widzisz kawałek niebieskiego nieba i oświetlony stok, jesteś pewien, że trafiłeś do raju.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wielu widziało i fotografowało to przede mną i pewnie wielu zobaczy to po mnie, ale zawsze dobrze mieć swoje ;)

 141 km do Krzesanicy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I jeszcze bonus, dobrze widoczny, odległy o 116 km Zlaty Stol (1322m) w paśmie Volove Vrchy na południu Słowacji.

 

 

Gdy udało ci się pokonać lenistwo i poderwać się by witać słońce w porannych zorzach.
Tyle razy tu byłeś, a przecież nigdy nie było tak jak teraz. Więc dziękujesz, że jeszcze raz było ci dane tych kilkanaście najlepszych minut...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bardzo nie chciałem rozstać się ze starym rokiem bez wycieczki narciarskiej, więc gdy diagramy meteo dawały szansę (niewielką) na okno pogodowe, postanowiłem kolejny raz powitać wschód słońca na Wielkiej Rawce. O słuszności postanowienia przekonał mnie telefon od Roman Szubrycht, który też to okno wypatrzył i bez wahania postanowił mi towarzyszyć. Bardzo przeziębiony całkowicie bez snu ruszam o 3:30. Droga przypominała posypane mokrym śniegiem lodowisko, po którym auto płynęło w nieustannym, na szczęście dającym się kontrolować poślizgu. 

Gwiazdy, które zobaczyłem mijając Wyżniański Wierch podniosły poziom adrenaliny, więc do góry nogi same niosły po śniegu, którego nie brakowało. Zapał nieco ostygł, gdy drogowskaz na Małej Rawce zobaczyliśmy dopiero z kilku metrów. Ale do wschodu słońca jeszcze pół godziny, na Wielkiej będzie dobrze. Nie było, ale udało nam się odnaleźć słup. Nie tracąc wiary postanowiliśmy zjechać na Kremenaros licząc, że gdy wrócimy odsłoni się. Tam na granicy przynajmniej nie wiało. Gdy w wróciliśmy na Rawkę widać było zarys grani, odsłonięcie kurtyny mgły wydawało się kwestią kilku minut. Przez chwilę widać było Małą Rawę, a nawet stoki Połoniny Caryńskiej, ale to wszystko co dane nam było zobaczyć z Wielkiej. Dłużej nie mogliśmy czekać w przenikliwym wietrze. Stan mojego zdrowia kwalifikował mnie na oddział intensywnej terapii. Na szczęście Romek taką terapię stosował eliksirem o tajnym składzie. Na Małej też nie zabawiliśmy długo, bo musiałem się szybko ewakuować do Bacówki. Tu serdeczność gospodarzy i fantastyczna kawa przedłużyły mi życie na tyle by dojechać do domu i doczołgać się do łóżka. Dantejskie sceny na oblodzonej Przełęczy Wyżnej to temat na inne opowiadanie. Przejęcie opieki przez Stefankę pozwoliło mi przeżyć i napisać te słowa. 

 

 

 

 

 

 

 

Wśród wielu mieszkaców pogórzy panuje przekazywane z pokolenia na pokolnie przekonanie,
że widoczne przy dobrej widzialności na południowo-zachodnim horyzoncie góry to TRZY KORONY! 
Spotkałem się z tym zarówno w Trześniowie (k. Brzozowa), Ratówkach, jak i w Rzepienniku Suchym.
To im dedykuję ten post. Zdjecia wykonałem z Brzanki 10.12.2017 r.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Strony

Subskrybuj Pejzaże karpackie RSS