Po trudnych zmaganiach z sobą udało się wyjść pobiegać w dzisiejszą słotę (wczoraj +18 i słońce, a dzisiaj +3 wiatr i deszcz). Jak zwykle w takich przypadkach nie było łatwo. Lenistwo pod pozorem troski o zdrowie szeptało do ucha: „boli cię kolano daj mu odpocząć”, „gardło cię piecze, chrypisz, przeziębiony jesteś”, „doleje cię do spodu, wychłodzisz się”. Normalnie byś w to wszystko uwierzył i czuł się usprawiedliwiony siedząc w cieple. Ale masz ticked na Rzeźnika i UTMB, a wyobraźnia podpowiada: „przecież taka pogoda tam też się zdarza”, „gdy się przeziębisz i tak nie zrezygnujesz ze startu”. Więc ubrałem się szczelnie choć lekko i wybiegłem. Pierwsze uderzenie zimnego deszczu w twarz odebrałem jak niezasłużony policzek – ok, od tego się nie umiera. Jak zwykle w takich przypadkach z każdym metrem było lepiej, by w końcu organizm osiągnął stabilną temperaturę. To ona wyznaczała spokojne tempo biegu – przyspieszenie oznaczałoby przegrzanie, a zdjęcie goretexu w tych okolicznościach nie wchodziło w grę. I gdy tak biegłem trochę wolniej niż zwykle dotarło do mnie, że wcale się nie męczę. Że przeskakiwanie gałęzi czy kałuży na szlaku sprawia mi taką frajdę jak wówczas, gdy byłem dzieckiem. Poczułem się integralną częścią tego fantastycznie zielonego bukowego lasu. Każdy postawiony krok, wymach ręki, oddech wydawały się idealne, jakbym był perfekcyjną maszyną zaprojektowaną do biegania w terenie. I przypomniałem sobie tytuł przeczytaj kiedyś książki…
Teraz wiem to na pewno - ja też urodziłem się biegaczem ;)