Kolejny (który to już raz?) umyśliłeś sobie, że powitasz wschód słońca na Haliczu, więc wstajesz o drugiej i atakujesz ciemność. Najpierw samochodem, potem trochę z buta, by wrzeszczcie przypiąć narty. Nad głową roziskrzone niebo, pod fokami zmrożony na beton śnieg, który głośno skrzypi. Na tym śniegu świeże tropy niedźwiedzi – jedne większe, drugie mniejsze. Romek na wszelki wypadek wyciąga gwizdek i daje głos. Intrygujące światło pomiędzy drzewami okazuje się rogalem zachodzącego Księżyca. Pierwsze zorze na horyzoncie. Wyobraźnia maluje oświetlone na czerwono szczyty....
Ale nie na darmo mówi się: „Nic tak Pana Boga nie rozbawi jak nasze plany.”
Tuż przed wschodem słońca przychodzi zelga. Pochłania nas i wciąga do czarnej dziury. Omamia nas tak, że Halicz zdobywamy dwukrotnie, odwiedzając przy okazji Kijowiec (Wołowy Garb). Może byśmy nawet o tym nie wiedzieli, gdyby dziwny kształt szczytu i brak barierek nie zmusił nas do wyjęcia z kieszeni urządzeń nawigacyjnych. Trudno dyskutować z zapisanym na mapie śladem GPS. Dałem ciała, bo to ja szedłem pierwszy, będąc pewnym, że skoro byłem tutaj kilkadziesiąt razy, to na pewno się nie zgubię. Więcej pokory!
Dalej już grzecznie, sprawdzając kurs co kilkadziesiąt metrów, podążamy pod Kopę Bukowską. Tu chmury rozsuwają się. Gdy po kilku godzinach ciemności i mgły widzisz kawałek niebieskiego nieba i oświetlony stok, jesteś pewien, że trafiłeś do raju.